Pan Andrzej Alicki zgodził się podzielić z nami wspomnieniami ze swojego dzieciństwa i młodości spędzonych w Mrągowie. Poprzednie artykuły przeczytacie tu: www.it.mragowo.pl/atrakcje/mragowo/historia
Wspomnienia zatytułowane są "Filmowe Mrągowo".
"Może warto. Otrzymuję sygnały, iż powinienem podzielić się szczegółami z mojego dzieciństwa i młodości w Mrągowie. Trochę mnie to zaskakuje, bo zaczynałem dochodzić do wniosku, że młodzi ludzie za nic mają zatęchłe czasy ich przodków i pragną bezustannie pędzić do przodu. Nawet rozumiem takie nowoczesne podejście do życia, bo sam jestem zdziwiony pędem czasu i nie wiem, kiedy przeleciało moje 75 lat. A zawsze czułem się młody i nowoczesny. Dobrze, skoro męczyli się ze mną nauczyciele, poczynając od pani Krystyny Truszkowskiej, a kończąc na takich postaciach jak Profesor Artur Hutnikiewicz i nauczyli czytać i pisać, więc może warto wykorzystać te umiejętności. Od razu zastrzegam, że najwyżej cenię funkcję komunikatywną języka. Inne funkcje naszego narodowego komunikatora traktuję jako uzupełnienie, więc będę unikał wszelkich metafor, nawet gdyby bardzo mnie kusiły.
Kilka wspomnień o naszej młodości filmowej. Telewizory pojawiły się w naszych domach dopiero na początku lat 60 ubiegłego wieku. W naszym domu w roku 1967. Rodziców nie było stać na tak kosztowny wybryk. Dopiero, gdy po maturze rozpocząłem pracę w Rejonie Eksploatacji Dróg Publicznych i otrzymałem 900 zł wynagrodzenia, mogłem przeznaczyć pieniądze na pierwszą ratę za telewizor. Wybraliśmy Algę z ekranem niewiele większym od współczesnego tabletu, bo 14 cali. Za to skrzynka była pokaźna. W sprzedaży znajdowały się też telewizory z ekranami bodaj 19-calowymi, ale były znacznie droższe. Odrębną historię tworzył proces instalacji tego światowego urządzenia. Trzeba było dokupić dość dużą antenę i zainstalować ją na dachu. Sygnał na naszym zydlungu ciągle zanikał i antenę przekręcaliśmy to w stronę Olsztyna, to w stronę Giżycka. Po drodze znajdowała się antena przekaźnikowa na mrągowskiej wieży, ale nie zawsze pomagała. Śnieżna zima na ekranie naszego nabytku trwała przez cały rok. W moim sąsiedztwie, czyli na zydlungach w Mrągowie, jako pierwsi kupili telewizor państwo Piątkowscy. Otwierali okno, by dzieciarnia mogła podziwiać tych, którzy przemawiali w radiu. Słowo „telewizor” pojawiło się po latach. Po pewnym czasie państwo Piątkowscy poszli w jeszcze większą nowoczesność, dzięki czemu mogliśmy oglądać telewizję kolorową. Po prostu kupili zmyślną plastykową zasłonę na ekran o fakturze tęczy. Z biegiem lat pojawiało się coraz więcej telewizorów. Wojciecha Młynarskiego oglądałem u Andrzeja Filipowicza, gdy jego rodzice i brat Luc przebywali w pracy. „Belphegor - upiór Luwru” straszył mnie u państwa Zdaniukiewiczów spod jedynki, a „Wielokropek” rozśmieszał u państwa Markiewiczów przy Olsztyńskiej.
Przedtem jednak było kino objazdowe. Mieszkaliśmy przez kilka lat w Marcinkowie i świętem były wizyty samochodu ciężarowego z budą, z której wypakowywano ekran, a potem projektor. Za sklepem spożywczym z lewej strony wsi przy wjeździe z Mrągowa, tuż przed szkołą, znajdowała się duża sala, która pełniła rolę centrum kultury. Z wypiekami na twarzy oglądaliśmy czarno-białe filmy głównie o charakterze propagandowym.
Do kina „Mazur” zacząłem zaglądać od roku 1958, gdy zamieszkaliśmy przy ulicy Krasińskiego 4. Przyciągał nie tylko neonowy napis na dachu: „Kino Mazur”. Ceny biletów normalnych ustalono na 6 zł, a ulgowe na 4 zł. Oczywiście te tańsze miejsca zarezerwowano w pierwszy rzędach. Niełatwo było uzyskać 4 zł, ale nie przypominam sobie, by Ojciec kiedykolwiek odmówił mi pieniędzy na kino. Nawet sam niekiedy towarzyszył mi w seansach. Jakie filmy przypominam sobie w tamtych latach obejrzane? Na wszystkie wielkie produkcje byliśmy tłumnie przyprowadzani ze szkoły. Na westerny raczej przychodziliśmy sami. „Rio Bravo” oglądałem z kolegami kilka razy. Podobnie polski film z Jerzym Turkiem „Gdzie jest generał?” Moi koledzy nie przepadali za polską szkołą filmową, więc niekiedy bywałem w kinie sam. Kolega Marek mawiał, że chodzi do kina dla rozrywki, a nie dla filozoficznych rozważań. „Prawo i pięść” zostało zaakceptowane, ale „Rękopis znaleziony w Saragossie” już nie.
Warto przypomnieć obraz kina „Mazur” jako budynku, ponieważ dziś to miejsce utraciło swój pierwotny urok. Wzdłuż ul. Warszawskiej, z prawej strony schodów wiodących do tej świątyni sztuki stało kilka gablot, które zawierały repertuar kina i plakaty najbliższych filmów. Pod koniec mojej nauki w LO nie opuściłem żadnej premiery i często przyglądałem się mistrzowskim plakatom w gablotach. To były dzieła sztuki same w sobie. Tworzyli je tak wybitni artyści jak Waldemar Świerzy, Marek Freudenreich czy Henryk Tomaszewski.
Po wejściu do hallu kinowego na wprost znajdowały się kasy. Twarze pań kasjerek od razu budziły sympatię. W lewej kasie pracowała przystojna kobieta, która z czasem została żoną pana profesora Czesława Morka, naszego nauczyciela chemii. Do dziś widzę dłonie pań kasjerek, które obracały rolkę z biletami, odrywały odpowiednią liczbę biletów i wpisywały nr rzędu oraz miejsca. Filmy niekiedy cieszyły się takim zainteresowaniem, że musieliśmy kupować je w przedsprzedaży. Wtedy prosto od wejścia maszerowaliśmy w prawą stronę i dyżurna pani kasjerka odrywała od biletu tzw. kontrolkę i wpuszczała widza do obszernego hallu, by przygotował się do wejścia na widownię. W prawo od wejścia prowadziły kamienne schody na piętro, gdzie co jakiś czas czynny był bufet ze słodyczami i napojami. Pop corn nie był wtedy w modzie.
Po krótkim oczekiwaniu panie z obsługi odsuwały ciężkie kotary i tłum wlewał się do pięknej Sali o skośnej podłodze. Od razu szedłem w dół, bo dysponowałem zawsze biletem tańszym, niedaleko ekranu. Na filmie panoramicznym moja głowa pracowała jak na meczu tenisowym. Po seansie widzowie wychodzili w stronę ulicy Roosevelta lub w bok, w stronę pomnika i chyba już zainstalowanej fontanny. Drzwi wyjściowe służyły niekiedy celom wejściowym. W moim przypadku chyba tylko raz, gdy w towarzystwie kolegów, a wiadomo, dla dobrego towarzystwa można się dać powiesić, wszedłem cichcem do sali kinowej na gapę. Wstydziłem się tego częstego u moich kolegów wybryku. Zdarzyło się, z rzadka, kolegom lub mnie spóźnienie na seans i mieliśmy wtedy umówione sygnały, by odnaleźć się w ciemności. Było to dyskretne syczenie.
W latach mojej młodości soboty były dniami normalnej pracy, chociaż nieco krótszej, bo do 13.00. Wolny dzień to była tylko niedziela i wtedy właśnie o 11.00 w kinie Mazur odbywały się tzw.poranki. Myślę, że była to próba odciągnięcia części młodzieży od porannego nabożeństwa. Ten mechanizm działania władzy zrozumiałem już jako nauczyciel, gdy dyskretnie sugerowano nam, by w dni kościelnych uroczystości organizować dla młodzieży ciekawe zajęcia. Na takim poranku w kinie Mazur byłem chyba raz, może dwa razy, ponieważ wyświetlano wtedy głównie bajki dla dzieci.
Trzeba koniecznie wspomnieć o panach operatorach w naszym kinie. Odgrywali ważną rolę w życiu kulturalnym Mrągowa. Szczególnie pan Zygmunt. Chyba dobrze zapamiętałem imię. Ciągle mam przed oczyma jego charakterystyczną sylwetkę. Był miłośnikiem muzyki i ustawiał radiowe głośniki w oknie, by wszyscy delektowali się piosenkami czy utworami instrumentalnymi. Pamiętam, że z głośnika w okolicy kina często płynęła w eter piosenka „Pierwszy siwy włos”, którą zachwycała się moja Mama. Panowie z kina obsługiwali także nagłośnienie różnych imprez organizowanych przez miasto.
Po oddaniu do użytku mazurskiego, jak wtedy pisała prasa, Belwederu czyli Powiatowego Domu Kultury przybyła w mieście jeszcze jedna sala kinowa. I w niej byłem częstym gościem. Nie mogło być inaczej, ponieważ dyrektor Mańk zapraszał bez jakiejkolwiek opłaty. Nawet na występy wybitnych artystów. Tutaj na żywo oglądałem i słuchałem Jana Pietrzaka oraz Jonasza Koftę, którzy przez kilka lat tworzyli niezwykły zespół. Chyba lubili przyjeżdżać do Mrągowa, bo pewnego razu, już po jakiejś sesji na UMK, szliśmy z przyjacielem Andrzejem Ławniczakiem alejką obok PDK, a tam odpoczywali na ławce Pietrzak i Kofta. Na nasz widok szeroko się uśmiechnęli i popatrzyli z życzliwością. Może dlatego, że Andrzej był dwa razy wyższy ode mnie?
W PDK regularnie odbywały się bezpłatne seanse propagujące sztukę filmową ZSRR. Niektóre filmy, np. „Wołga, Wołga” czy „Lecą żurawie” budziły zainteresowanie. Na innych sala raczej świeciła pustkami, ale dzięki tym seansom poznałem twórczość Eisensteina czy Wiertowa. Nie wszyscy z radzieckich twórców byli miłośnikami władzy komunistycznej.
Nasze Liceum także nie zaniedbywało kształcenia gustów filmowych i regularnie po lekcjach, w auli na pierwszym piętrze, ustawiany był 16-milimetrowy projektor Elew i oglądaliśmy filmy wypożyczane w dużych metalowych szpulach w specjalnej wypożyczalni. Najczęściej były to filmy dokumentalne o tematyce geograficznej. Lubiłem ten nastrój przyciemnionej sali i terkot projektora. Mimo głodu, który dokuczał po sześciu, a nawet po siedmiu lekcjach.
Z czasem dyrekcja LO zakupiła największy na rynku telewizor Wawel i seanse filmowe przeplatane były seansami telewizyjnymi. Ówczesne wynalazki video cechowała znaczna awaryjność, więc co pewien czas pukaliśmy do sąsiadującego z aulą pokoju nauczycielskiego, w którym Profesor Piotr Sobczyński poprawiał klasówki z matematyki. Wicek, tak nazywaliśmy z dużym szacunkiem naszego Nauczyciela, wkraczał do auli i naprawiał sprzęt. Do następnej usterki. Niektórzy chłopcy nauczyli się po pewnym czasie obsługi Wawela i profesora Sobczyńskiego już nie trzeba był trudzić.
Pomyśleć, że dożyłem czasów, gdy nowoczesna technika sprzed lat stała się zjawiskiem archeologicznym, a powyższe wspomnienia spisuję na laptopie, z którego tekst wyślę przez chmurę gdzieś nad Tajwanem."
Andrzej Alicki
Zdjęcie przekazane zostało przez panią Justynę-Jarotę Banach. Przedstawia kino Mazur, które znajdowało się na ul. Warszawskiej w Mrągowie.