W niektóre wspomnienia zanurzamy się z przyjemnością jak w ciepłą kąpiel. Dorastanie i wczesna młodość to przełomowy czas w naszym życiu, bo właśnie wtedy kształtuje się nasza osobowość. Wtedy też wiele rzeczy robimy po raz pierwszy, a niezwykłe doświadczenia poddawane są głębszemu procesowi kodowania.
Z badań wynika, że nasz poziom szczęścia tu i teraz zależy po części od tego, jaką mamy narrację o przeszłości. Co widzimy, patrząc wstecz: porażki i niedociągnięcia czy momenty radości i szczęścia? Ale też czy nawet trudne i przykre doświadczenia jesteśmy w stanie zinterpretować jako te, które doprowadziły do ważnych wniosków na przyszłość i pozwalały się doskonalić. Co ważne - poziom naszego szczęścia zależy nie tylko od tego, co pamiętamy i co decydujemy się przechować w naszej pamięci, ale też od tego, co umiemy zapomnieć.
Przed Wami kolejne wspomnienia pana Andrzeja Alickiego.
"W sposób naturalny harmonia między duchem a ciałem rodziła się we mnie od najmłodszych lat. Lektura książek i sport wypełniały mi młodość. Nieraz przeważało pierwsze zajęcie, a niekiedy drugie. W zasadzie pozostało mi tak do dzisiaj. W latach 60 doszła jeszcze fotografia. Ciągle więc cierpię na brak czasu i nie rozumiem ludzi, którzy w życiu się nudzą. Podczas studiów spotkałem ludzi odnoszących się z lekko maskowaną pogardą wobec osób, które według nich tracą czas na sport, zamiast uduchowić się bez opamiętania. Moim zdaniem w takim widzeniu świata wyrażały się zaniedbania z lat dzieciństwa, kiedy wszelki wysiłek fizyczny traktowali jako zbędny balast i brak kondycji tłumaczyli wyższymi celami.
Miałem szczęście do nauczycieli, którzy nie żałowali czasu, by przyzwyczaić nas do godzenia rozwoju intelektualnego z doskonaleniem sprawności fizycznej. Już w pierwszej klasie Szkoły Podstawowej w Marcinkowie pani Krystyna Truszkowska często wyprowadzała nas z budynku szkolnego w plener, by tam realizować plan nauczania, przemieszczając nasze ciała z miejsca na miejsce. Najdłuższy marsz odbyliśmy do mrągowskiego parku dziś nazwanego Parkiem Władysława Sikorskiego. Maszerowaliśmy polną drogą, koło cmentarza ewangelickiego, chociaż w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku ruch na szosie do Olsztyna był znikomy. Doszliśmy do wieży, która wtedy nazywana była po prostu „wieżą”. Wejście na jej szczyt to dla siedmiolatków było spore wyzwanie. Informacja dla młodzieży – szczyt wieży nie kończył się na poziomie dzisiejszym. Istniało jeszcze jedno piętro w postaci metalowej konstrukcji, która umożliwiała oglądanie okolicy w bardzo szerokim zakresie. Szestno było widoczne jak na dłoni. Owa dodatkowa wieżyczka została zdemontowana w latach 60, gdy helikopter umieścił na szczycie wieży przekaźnik telewizyjny.
Za budynkiem Szkoły Podstawowej w Marcinkowie znajdował się rozległy teren, którego znaczna część została przeznaczona na duże boisko do gry w piłkę nożną. Po lekcjach z Kazikiem Młynarczykiem, Heinzem Schultzem i innymi kolegami często tam gościliśmy, używając jakiejś starej piłki, która zostawiała czerwone lub nawet krwawe pręgi na czole, ponieważ jej znaczną częścią było sznurowanie kryjące wentyl gumowej dętki. Piłki nazywane „węgierkami” były marzeniem.
Drugą klasę podstawówki rozpocząłem już w mrągowskiej Jedenastolatce, gdzie po dwóch latach niewinnych ćwiczeń w auli trafiłem pod skrzydła Profesora Edmunda Januszewskiego, człowieka, którego wielbię do dziś. Zawdzięczam mu wszystko, co dało podwaliny pod moją sprawność fizyczną, której echa odnotowuję i dziś, w wieku 75 lat. Panu Profesorowi mógłbym poświęcić odrębny rozdział wspomnień. Część z nich można znaleźć w cyklu moich refleksji o latach szkolnych.
Na naszych lekcjach wychowania fizycznego wykonywaliśmy przeróżne ćwiczenia, które zajmowały gros lekcji. Na początku byliśmy niezadowoleni, że na grę w siatkówkę czy koszykówkę otrzymywaliśmy tylko kilka minut końcowych. Z czasem zrozumieliśmy istotę poczynań Profesora, chociaż bunt pozostał na zawsze. Dziś doskonale rozumiem, że to, co podziwiamy u sportowców podczas publicznych wystąpień to tylko cząstka wysiłku, który skrywa ciężką pracę poprzedzającą zawody. Zaproponowane przez Profesora Januszewskiego ćwiczenia wykonuję do dziś, oczywiście niezbyt regularnie, i mam wrażenie, że gdyby nie one, kuśtykałbym mniej sprawnie niż obecnie. Wspominając lekcje wf w mrągowskim LO, muszę krótko opowiedzieć o zdarzeniu, które pozornie pozostaje na marginesie życia sportowego. Po jednej z lekcji w dużej sali gimnastycznej, już w szatni, poczułem potworny ból pleców, ale zamierzałem wrócić do domu o własnych siłach. Jeden z troskliwych kolegów pobiegł jednak do Profesora, a ten nakazał mi ubrać się, potem posadził na tylne siedzenie swojej Jawy i zawiózł do Szpitala Powiatowego przy Wolności. Przeszedłem wszelkie badania, przeleżałem tydzień i usłyszałem od młodego lekarza, potem słynnego profesora, Stefana Bołoczki: „Wracaj, chłopie, do domu, jesteś zdrowy”. Kto wie, jak zakończyłaby się ta historia, gdybym nie znalazł się szybko w szpitalu. Dziś, jako doświadczony człowiek, nie mam wątpliwości, że sport wyczynowy to życie od kontuzji do kontuzji. Z szacunkiem więc odnoszę się do wysiłku młodych ludzi, którzy w ciągu pierwszych lat wyczynu myślą już o swojej przyszłości, by nie spędzić w biedzie swoich lat po zakończeniu kariery sportowej.
Sport w naszym mrągowskim LO odgrywał bardzo ważną rolę. Profesor Januszewski ze swoją małżonką podchodzili do naszego fizycznego rozwoju z niezwykłą powagą. Odczuwaliśmy, że dla nich jest to nie tylko wypełnianie obowiązku zawodowego. W podobny sposób patrzyła na sprawę ćwiczeń fizycznych nasza dyrekcja. Pani dyrektor Irena Białokoz często zaglądała do Sali gimnastycznej, a wicedyrektor Piotr Sobczyński był wręcz częstym gościem w tej części szkoły. Mieliśmy dwie sale. Jedną, największą w mieście, i drugą - małą. Od czasu do czasu przychodzili do nas uczniowie sąsiedniego Liceum Pedagogicznego, którzy nie dysponowali taką salą. Pomieszczenia sportowe naszej szkoły powstały z rozdzielenia sali widowiskowej i sceny w dawnym poniemieckim gmachu. Po wojnie ze sceny, na której po latach wykonywaliśmy skoki tygrysie przez skrzynie, przemawiał Mieczysław Moczar jako wojewoda olsztyński. Nie przepadaliśmy za ćwiczeniami w małej sali, do której wchodziło się po schodkach. Wtedy nie wiedzieliśmy, że wchodzimy na dawną scenę. Pomruk niezadowolenia znikał po paru minutach, bo skoki przez skrzynię i wymyki na drążkach stawały się coraz bardziej atrakcyjne wraz z podnoszeniem poziomu trudności w ich wykonaniu. Tylko niektórym z nas udawało się wykonać skok przez na metr podniesioną skrzynię i potem przewrót w przód. Ponieważ należałem do tych, którzy, jak mawiał pan Januszewski, mają metr pięćdziesiąt w kapeluszu, kończyłem skoki na średnim poziomie. Natomiast ćwiczenia na drążku uwielbiałem i Profesor na mojej osobie ilustrował sposób ich wykonania. Nie ważyłem zbyt wiele i nasz nauczyciel jedną ręką podrzucał moją fizjonomię na wysokość drążka. Ta metoda przydawała się szczególnie wtedy, gdy Profesor złamał jedną rękę i nosił gips. A złamał, bo sam lubił poszaleć, a to na bojerze, a to samochodem, a to na motocyklu. Kiedyś obserwowaliśmy jego rajd po górze w miejscu wybudowanej potem fabryki odzieżowej. Jeśli idzie o bojery, Profesor Januszewski dysponował dwoma modelami. Jeden był większy, dwuosobowy Monotyp, a drugi to szybki klasy DN – jednoosobowy. Raz w roku pomagaliśmy w przygotowaniu ich do sezonu zimowego. Oczyszczaliśmy kadłuby z łuszczącej się farby.
Profesor Januszewski, czołowy polski bojerowiec, nie lubił siatkówki. Paradoksalnie, jako trener, osiągał w tej dziedzinie duże sukcesy. Może natrafił na utalentowane pokolenie sportowe. Nasi koledzy dotarli do półfinałów Mistrzostw Polski Juniorów w Koszalinie i wygrywali ze wszystkimi drużynami siatkarskimi w województwie olsztyńskim. Nie zapamiętałem wszystkich nazwisk członków tej drużyny, ale większość nazwisk potrafię wymienić, szczególnie, że trzej czołowi siatkarze stali się moimi kolegami klasowymi, i to w jednej ławie. Obok mnie siedział Janusz Bąbel, najlepszy rozgrywający, dalej Andrzej Kiełczewski, czołowy bombardier, a obok niego Lech Zaniewicz, z równie silną ręką atakującą. Gdy do nich dołączyli Zbyszek Niedźwiecki, Rysiek Zieliński i ja, nie mieliśmy równych w szkole. Tylko klasa o rok starsza stawiała nam opór. Nie zapomnę walki z tą klasą podczas jednych z mistrzostw szkoły, gdy rozgrzeliśmy widownię do czerwoności. Szczególnie szalał z radości Jurek Stawski, też członek mistrzowskiej reprezentacji szkoły. Nie grał, bo jego klasa wcześniej odpadła z rozgrywek. Przy Jurku muszę się zatrzymać na dłużej, bo to postać niezwykła. Poloniści wiedzą – będzie teraz retardacja.
Z Jurkiem Stawskim uczyliśmy się w Jedenastolatce od najmłodszych klas i często wracaliśmy razem po lekcjach do domu. Mieszkał przy ulicy Kolejowej, gdyż jego ojciec był pracownikiem PKP. W latach licealnych znalazł się w klasie równoległej do mojej A. W trakcie nauki na poziomie średnim państwo Stawscy wyjechali z Mrągowa- głowa rodziny otrzymała przeniesienie służbowe. Nawet nie wiedziałem dokąd. Po rozpoczęciu przeze mnie studiów w Toruniu, w roku 1968, maszerowałem ulicą Szeroką, gdy nagle od grupy wesołych mężczyzn oderwał się jeden z nich i rzucił się do mnie z radosnym okrzykiem: „Cześć!”. To był Jurek Stawski. Wtedy dowiedziałem się, że jego ojca przeniesiono do Torunia, a on w tym mieście kontynuował naukę. Jego wygląd nie sprawił na mnie najlepszego wrażenia, ale koledze się nie odmawia i pożyczyłem mu pięć złotych, chociaż wtedy nie była to dla mnie mała kwota. Miałem za nią całodzienne wyżywienie. Potem od czasu do czasu z daleka widywałem Jurka, ale wolałem nie prowokować go swoim towarzystwem. Pomyślałem wtedy, że pewnie mocno przeżył rozstanie z Mrągowem.
Zawsze interesowałem się wydarzeniami sportowymi i po latach spotykałem w prasie nazwisko wybitnego maratończyka Jerzego Stawskiego. Do głowy mi nie przychodziło, że chodzi o mojego kolegę. Aż pewnego razu zaskoczony odebrałem od niego telefon. Pewnie znalazł mój numer w Naszej Klasie - był kiedyś taki portal przed FB. Potwierdził, że to on jest tym maratończykiem. Umówiliśmy się na kolejne rozmowy, nawet spotkanie, ale po pewnym czasie od jego kolegów dowiedziałem, że zmarł tragicznie. Niezwykły życiorys Jurka można znaleźć w internecie.
Nasze lekcje wf w okresie zimowym nie zawsze odbywały się w sali gimnastycznej. Szkoła dysponowała niezłym zestawem nart i sanek wyczynowych, więc okoliczne górki nie były nam obce. Korzystaliśmy z trzech terenów zjazdowych: przy ulicy Piaskowej, gdzie dziś stoją liczne bloki mieszkalne, na tzw. dymplu między cmentarzem ewangelickim a Mleczarnią oraz drogi od wieży do ulicy Lenina, dziś Mrongowiusza. Z nart zjazdowych nie korzystałem, ponieważ nie czułem się na nich pewnie. Dopiero jako dorosły człowiek przez kilkanaście lat używałem sobie na nartach biegowych. Dziś na nie smętnie spoglądam, bo wiek zrobił swoje i stawy zażyczyły sobie pofolgowania.
Zima w Mrągowie kojarzy mi się z dwiema dużymi imprezami sportowymi. Na Czosie, w pobliżu Bazy, zorganizowano pewnego roku Mistrzostwa Polski Ludowych Zespołów Sportowych. Pełnowymiarowy tor został przygotowany niemal na środku jeziora i tłum kibiców obserwował pełne emocji zawody. Nie opuściłem żadnego wyścigu, chociaż trochę zmarzłem. Dodam, że latem na tej wysokości Czosu funkcjonowała pływalnia, na której często mieliśmy lekcje wf.
Wielkim wydarzeniem był Rajd Monte Carlo, który przejeżdżał przez Mrągowo. Profesor Januszewski wyprowadził nas na ulicę Skłodowskiej przy Internacie LP i przeżywaliśmy niebywałe emocje, obserwując rajdowe samochody w brawurowym poślizgu. A połączenie ulic Skłodowskiej, Warszawskiej i Wojska Polskiego było kiedyś bardzo wąskie. Między Skłodowskiej a Internatem była dość wysoka skarpa. Istniała obawa, że na śliskiej jezdni któryś samochód zsunie się do rowu. Wszyscy, oczywiście, czekaliśmy w napięciu na przejazd Sobiesława Zasady. Przemknął koło nas jak strzała. Jeździł wtedy Steyer Puchem albo NSU Prinz, już dokładnie nie pamiętam.
Oczywiście, przy okazji zimowych sportów trzeba koniecznie wspomnieć o Górze Czterech Wiatrów. Ponieważ nie byłem posiadaczem nart, Rodziców nie było stać na ich zakup, nie towarzyszyłem kolegom w ich wyprawach na największą mrągowską górę. Bywałem tam latem i wiem, że dzisiejszych udogodnień tam nie było. Ale za to był śnieg. A propos nart, z uśmiechem wspominam moje próby zdobycia tego wymarzonego sprzętu. Mietek Kobus dysponował dwiema parami nart i zgodził się odstąpić gorszą z nich swojemu sąsiadowi. Wycenił ją na 20 zł. Nie udało mi się uzbierać tej kwoty, więc po paru tygodniach musiałem mu zwrócić obie deski. Może i dobrze, bo udało mi się uniknąć złamania nóg. Narty miały wiązania, które charakteryzowały się znaczna skłonnością obrotową i podczas użytkowania nieraz je gubiłem. Przód niewiele różnił się od tyłu, więc w zaspach, których kiedyś nie brakowało, znikałem na dobrych parę minut.
Zamiłowanie do sportu ujawniało się u nas nie tylko w szkole, gdzie niektórzy z nas traktowali je trochę jak zło konieczne. Nie przypominam sobie jednak, by moi koledzy byli masowo zwalniani z ćwiczeń, tak jak ma to miejsce dziś. Lubiliśmy na naszym zydlungu różne gry sportowe. Najczęściej oczywiście graliśmy „w nogę”. Najpierw na placu, dziś zwanym Placem Słowackiego, a potem, gdy wybiliśmy parę szyb, bo sił przybywało, na górze Kobusa. Bodaj Heniek Góryń miał porządną piłkę, czyli taką, z której nie za szybko uciekało powietrze. Oczywiście, miała ona dętkę gumową chowaną w sznurowanej skórze. Heniek świetnie panował nad piłką, a dorównywał mu jego sąsiad Edek Borysiewicz. Poza nimi „w nogę” najczęściej grali: Waldi Berg (też wysoce wysportowany chłopak), Ziutek Niewiadomski, Andrzej Filipowicz, Tadek Kleszcz (miał na imię Peter, ale kazał nazywać się Tadeuszem), Andrzej Bruderek, Jurek i Stefan Nowakowscy, Staszek Góryń, Leszek i Andrzej Kobylińscy, Zbyszek Zdaniukiewicz i ja.
Poza piłką nożną z Waldim Bergiem uprawialiśmy inne dyscypliny sportu, szczególnie lekkoatletyczne. Lubiliśmy biegać na długich dystansach i gdy znudziły się nam okrążenia wokół posesji przy ulicy Krasińskiego, pokonywaliśmy na czas trasy do Czerwonej Rzeczki, Jeziora Gwiazdowskiego i nawet dalsze. Lubiliśmy też skoki w dal i wzwyż. Wybudowaliśmy sobie skocznię na terenie tzw. spalonki przy ulicy Krasińskiego 5. Dziś stoi tam dom państwa Wojciechowskich. Przyznam się do pewnej niegodziwości. Do skoku w dal brakowało nam belki do odbicia. Waldi uczył się w „Ćwiczeniówce”, czyli szkole podstawowej przy Liceum Pedagogicznym, ja w „Jedenastolatce”, czyli w podstawówce przy Liceum Ogólnokształcącym. Obaj zauważyliśmy przy parku, zaczęła się już chyba budowa osiedla przy Brzozowej, belki odpowiednie do naszego celu. Wieczorem jedną pożyczyliśmy. Chcieliśmy ją po jakimś czasie oddać, ale wykopać nie było łatwo. Z czasem zapomnieliśmy o naszym przestępstwie. Waldi wyjechał do Niemiec (płakał przed podróżą), ja też wyruszyłem w świat, a pan Wojciechowski wybudował na naszej skoczni dom.
Te zabawy sportowe doprowadziły mnie do systematycznego treningu biegowego w mrągowskim klubie LZS. Zapisał mnie do niego prezes Zarządu Powiatowego, wieloletni działacz sportowy pan Grabski. Zaraz po zdobyciu przeze mnie wicemistrzostwa powiatu młodzików w biegu przełajowym na terenie parku. Mistrzem został Andrzej Kwiatkowski, późniejszy pisarz posługujący się nazwiskiem Wydmiński. Jako reprezentanci naszego powiatu pojechaliśmy na słynny Stadion Leśny w Olsztynie na Mistrzostwa Województwa w Przełajach. Andrzej zajął piąte miejsce, ja szóste. Potem zaczęliśmy kilkuletnie treningi i wyjazdy na liczne zawody w województwie olsztyńskim. Trenował nas Klaus Schild, w latach 60 ubiegłego wieku znany średniodystansowiec, który przegrywał tylko ze Stanisławem Gano. Ze Stanisławem przez wiele lat spotykałem się w Białymstoku, gdzie obydwaj zamieszkaliśmy. Treningi biegowe zakończyłem w klasie XI, gdy rodzice zaczęli mi intensywnie dokuczać, przypominając o maturze.
W Mrągowie, w latach mojej młodości, istniało duże zapotrzebowanie na wydarzenia sportowe. Oczywiście, największym zainteresowaniem cieszyła się piłka nożna. Kibicowaliśmy naszej drużynie o nazwie „Mazury”, która rozgrywała mecze na poziomie klasy A. Potem klub, chyba po połączeniu z innym zespołem, zmienił nazwę na „Metalowiec”. Ale wtedy już wyjechałem z Mrągowa.
Pamiętam znakomite mecze rozgrywane przez mrągowian. Wyróżniali się tacy zawodnicy, jak Jerzy Jezuit czy młody, ale bardzo sprytny Franciszek Siwik. Techniką wyróżniał się Władysław Radziwon. W bramce stał niezwykle utalentowany syn kierownika Wytwórni Wód Gazowanych i Rozlewni Piwa przy Lubelskiej Tetiuk. Zapomniałem jego imienia. Moim kolegą był jego młodszy brat Wojtek. Bramkarz Tetiuk został szybko przejęty przez Mazura Ełk, z którym święcił triumfy w wyższej klasie rozgrywkowej.
Mecze rozgrywane były na stadionie przy ulicy Zwycięstwa, na którym odbywaliśmy też treningi biegowe. Obiekt był otoczony wysokim drewnianym płotem, na który, gdy nie mieliśmy pieniędzy na bilety, wspinaliśmy się, by coś zobaczyć. Gdy ręce mdlały od pozycji zwisowej, ratunkiem były szpary między deskami. Obecnego boiska przy Skłodowskiej nie było. Miejscowi mieszkańcy uprawiali tam ziemniaki.
Niezły poziom gry mrągowskich piłkarzy zaowocował meczami międzynarodowymi. Z zespołem z Kaliningradu, dziś Królewca. Wyników nie pamiętam. Na tych meczach już byłem pełnoprawnym kibicem i stałem oparty o metalową sztabę, która pełniła rolę parkanu wokół boiska. Ławki postawiono później. Może podczas remontu, w czasie którego mecze rozgrywane były na lotnisku. Wcześniej obserwowaliśmy tam samoloty Gawron, które opryskiwały okoliczne pola. Na lotnisku stał też chyba poniemiecki olbrzymi hangar z drewna. Na lotnisko z ulicy Krasińskiego docieraliśmy obok zwaleńca, czyli zburzonego wiaduktu kolejowego na dawnej linii z Mrągowa do Piszu. Wyzwoliciele wywieźli tory do swojego kraju jako dobro trofiejne.
Mrągowskie lotnisko kojarzy się słusznie ze sportem szybowcowym. Z jego wysokości w linii prostej niedaleko było do kolejnego mrągowskiego wzniesienia. Góra Czterech Wiatrów to nazwa z ostatnich lat-cały półwysep wcześniej nazywany był Półwyspem Czterech Wiatrów. Za naszych czasów mówiliśmy o niej Góra Szybowcowa. Już Niemcy wykryli na niej niezwykłe właściwości wietrzne i zamontowali tam specjalny wyciąg, który ułatwiał szybowcom start w przestworza. Nie byłem tam od kilkunastu lat, więc nie wiem, czy zachowały się resztki konstrukcji lotniczej, którą za młodych lat widziałem. Po wyzwoleniu teren nadal spełniał rolę ośrodka lotniczego, już raczej w wersji rehabilitacyjno-leczniczej. Usłyszałem od osoby kompetentnej, że przez Wojskowy Ośrodek Szkoleniowo-Wypoczynkowy przeszli wszyscy polscy piloci łącznie z kosmonautą Mirosławem Hermaszewskim. Ćwiczyli oni także skoki spadochronowe ze specjalnej wieży zamontowanej nad Czosem. Była wyraźnie widoczna od strony Bazy Sportów Wodnych. Bardzo często pilotów można było spotkać na rowerach. To był jeden ze sposobów budowania kondycji. Rower to był zresztą podstawowy za mojej młodości przyrząd sportowy, którym posługiwaliśmy się w celu zachowania sprawności. Często na nich ścigaliśmy się, a warunki temu służyły, bo ruch samochodowy na jezdniach zbytnio nie przeszkadzał. O wyścigówce nie mogłem pomarzyć. Nieraz Marek Jarzewski pożyczał mi swojego Huragana i szalałem wtedy na trasie do Sorkwit lub do Piecek. Opinię najszybszego roweru miał wtedy Jaguar, którego piękną sylwetką mogłem tylko podziwiać na strychu u państwa Filipowiczów. Należał do ich syna Luca, kilka lat ode mnie starszego.
Poza piłką nożną na mrągowskim stadionie można było oglądać mityngi lekkoatletyczne, a nawet zawody kolarskie. Znaczną rolę w organizacji zawodów sportowych odgrywał przez wiele lat pan Edmund Szempliński, który swoją energią zarażał też inne osoby. Popularnością cieszyły się wyścigi kolarskie – szosowe i torowe. W naszej okolicy istniała silna sekcja kolarska w Reszlu. Zawodnicy z tego miasta zwyciężali regularnie w Mrągowie – najczęściej podczas kryteriów ulicznych. Wśród młodych zawodników wyróżniał się Jerzy Żwirko, który z czasem znalazł się w polskiej kadrze. Spośród mrągowian najlepszy był kolarz, który miał kłopoty z chodzeniem, a na rowerze jeździł po mistrzowsku. Zapomniałem jego nazwisko.
Z wielkich zawodów kolarskich w Mrągowie trzeba koniecznie wspomnieć o wyścigach „Dookoła Warmii i Mazur” i „Wyścigu Dookoła Polski”, którego jeden z etapów w latach 60 przebiegał przez nasze miasto. Zapamiętałem piękną ucieczkę Rajmunda Zielińskiego, którego ulicą Warszawską gonił lider Jan Kudra.
Gdy mówimy o sporcie w Mrągowie, nie sposób pominąć osiągnięć placówki, o której istnieniu już napomknąłem wcześniej. To była duma miasta. Wszyscy używali określenia Baza. Oficjalnie była to Baza Sportów Wodnych. Jej twórcą był Józef Nowicki, człowiek charyzmatyczny. Stworzył ośrodek, który przez wiele lat dominował wśród polskich klubów wodnych. Gdy już nie mieszkałem w Mrągowie, z dumą i przyjemnością czytałem informacje o sukcesach zawodników z Bazy. Niekiedy zajmowali wszystkie miejsca na podium mistrzostw Polski. Szczególne sukcesy osiągali bojerowcy – nawet na mistrzostwach świata i Europy. Lubiłem wędrować po nabrzeżu Czosu i słuchać uderzeń wody o kadłuby jachtów. Najwięcej cumowało łodzi typu Kadet, ale pojawiały się systematycznie i większe jednostki, na przykład wyjątkowej urody Hornety. Omega tez stała. Wiele moich koleżanek i wielu moich kolegów to byli członkowie Bazy i z tych jachtów korzystali. Pewnie wszystkich nazwisk sobie nie przypomnę, ale na pewno należeli do nich: Krysia Kralkowska – późniejsza wybitna pani profesor, Ewa Sadowska – późniejsza wybitna ekonomistka czy Andrzej Domaradzki – późniejszy pułkownik Wojska Polskiego.
Przystań Bazy to było oczko w głowie pana Nowickiego. Z dość dzikiego nabrzeża postanowił uczynić nowoczesne miejsce startu do regat i systematycznie członkowie Bazy udoskonalali dno Czosu. Zadanie wykonywali w prosty sposób. Za najdrobniejsze uchybienie otrzymywali tzw. taczki. Nie znam szczegółów, ale od kolegów słyszałem nieraz: „Mam dziś dziesięć taczek”. Pewnie istniał jakiś taryfikator kar. W Bazie jej szef utrzymywał wysoką dyscyplinę. Pewnego razu Marek Jarzewski musiał wykonać jakąś pilną czynność i na chwilę wszedł do hangaru z łodziami w moim towarzystwie. Zobaczył nas pan Nowicki i skierował wyrzut do Marka: „Czemu wprowadzasz do Bazy mrągowskich chuliganów i czemu on trzyma tę szeklę”. Marek się tłumaczył, a ja poczułem się niezręcznie, bo przecież byłem grzecznym chłopcem. Może prążkowane spodnie-dzwony charakterystyczne dla ówczesnej chuliganerii, w które byłem ubrany, coś mu sugerowały? A członkowie Bazy podczas pochodów pierwszomajowych paradowali w mundurkach marynarskich.
Być może powinienem mocniej wysilić pamięć i przypomnieć sobie o jeszcze innych wydarzeniach sportowych w Mrągowie, ale liczę też na to, że odezwą się inni moi rówieśnicy i nostalgicznie wspomną lata naszej młodości."
Andrzej Alicki